niedziela, 7 października 2012

Spójność i prostota, czyli Skubas

Najpierw pokochałam Sqbassa, którego poznałam zupełnie przypadkowo. Z resztą zauważyłam, że artyści, których odkrywam nieświadomie, okazują się moją „bratnią duszą”. Pierwsze nieświadome spotkanie ze Sqbassem zawdzięczam Smolikowi (dzięki któremu poznałam m.in. Mikę Urbaniak czy też Sofę z Kasią Kurzawską na czele). Następnie znajomość zaczęła się rozwijać za sprawą Tomka Organka i jego muzycznym poczynaniom wraz z FOXem. Na krążku BOX w dwóch utworach gościnnie zaśpiewał właśnie Sqbass. Postanowiłam przyjrzeć się bardziej temu panu i dopiero wtedy odkryłam, że słyszałam go już nie raz na płytach Andrzeja Smolika.


Robiąc research szybko okazało się, że jeszcze w tym roku ma się ukazać solowa płyta niejakiego Skubasa. Trzeba przyznać, że niezły myk ze zmianą pseudonimu. Niby tak samo, a jednak inaczej. Analogicznie jest z muzyką, którą tworzy. 

11 września ukazał się debiutancki album Skubasa pt. „Wilczełyko”. Promujący go singiel „Linoskoczek” zdążył już się zadomowić w stacjach muzycznych. Potwierdzeniem tego jest fakt, że po dwóch tygodniach notowania LP3 zajmował wysokie 5. miejsce. Słuchacze radiowej Trójki mogą pomyśleć, że nie ma się czym zachwycać, ponieważ stacja ta promuje taką muzykę. Jednak „Linoskoczka” udało mi się słyszeć także w innych stacjach radiowych, np. w Roxy.

Polecam najpierw wsłuchać się w słowa tej piosenki, a następnie obejrzeć teledysk. Nagranie video dodatkowo podkreśla to, o czym śpiewa Skubas, a mianowicie o zmęczeniu tym ciągłym narzucaniem standardów i ram, w które trzeba się wpasować. Z resztą nie będę zbyt wiele zdradzać. Przekonajcie się sami.


Wróćmy do samego Skubasa i jego twórczości. Płyta jest spójna. Liczy 12 utworów, większość śpiewanych w języku polskim (co mnie osobiście cieszy). Mam wrażenie, że „Wilczełyko” wypełnia dziurę w polskiej muzyce. Wcześniej załatał ją Czesław Mozil, jednak od kilku lat wciąż czułam lekki niedosyt. Krążek otwiera piosenka, której aranż nawołuje do country. Jednak cała płyta to mieszanka pięknych, głębokich gitarowych brzmień połączonych z elementami Etno i folkiem. Teksty dojrzałe i niosące JAKIŚ przekaz. Wokal ciepły, a zarazem momentami chłodny, jednak wciąż delikatny. Słuchając tę płytę, ciarki na plecach gwarantowane. Moim numerem jeden jest utwór „Więcej nieba”.

środa, 12 września 2012

O siostrach słów kilka

Nigdy nie miałam okazji słyszeć ich na żywo. Muszę zadowolić się jedynie nagraniami z koncertów, które mogę odtworzyć w Internecie oraz płytami. Swego czasu ich drugi studyjny krążek nie opuszczał odtwarzacza CD w mojej „muzycznej maszynie”. AEIOU łączy w sobie dobre i złe wspomnienia. Jednak wciąż darzę go tym samym uczuciem, być może nawet z każdym kolejnym rokiem sentyment do tej płyty rośnie. Poszczególne utwory tak na mnie działają, że wystarczy, iż usłyszę pierwsze nutki i na mej twarzy pojawia się promienny uśmiech, bądź całe ciało przechodzi fala dreszczy.


Chyba nie muszę pisać, jak bardzo ucieszyłam się w chwili, gdy wcześniejsze przypuszczenia o reaktywacji zespołu SISTARS zostały potwierdzone. Gdyby nie fakt, że tego dnia była bardzo piękna pogoda, mogłabym pomyśleć, iż po wielogodzinnej burzy wreszcie wyszło zza gęstych i ciemnych chmur promienne słońce. Postanowiłam sobie, że nie mogę zaprzepaścić takiej okazji i pojadę na ich najbliższy koncert. Niestety odbywał się w tym samym terminie co CLMF. Początkowo żałowałam, że wybrałam się do Krakowa a nie do Gdyni, jednak szybko zdałam sobie sprawę z faktu, iż SISTARS dopiero pracuje nad nowym materiałem i jeszcze nie raz będę miała możliwość zobaczyć ich na żywo.

Wrócę troszkę do lat wcześniejszych. Po rozpadzie zespołu zarówno siostry Przybysz jak i Bartek Królik oraz Marek Piotrowski postanowili pójść własnymi ścieżkami. Każdy z nich zaangażowany był w wiele projektów i tworzył muzykę pod różnymi szyldami ze znakomitymi polskimi muzykami. Mnie osobiście najbardziej do gustu przypadła muzyka Pinnaweli, czyli młodszej siostry. Nie umniejszam teraz Natalii (Natu), jednak szczególnie krążek „Soulahili” swego czasu zastąpił AEIOU i cztery ściany mojego pokoju znały każdy takt na pamięć. Płyta ta jest równie ważna dla mnie, ponieważ nieustannie słuchałam jej podczas nauki do matury (na przemian z debiutanckim albumem „Undiscover” Jamesa Morrisona).


Obecnie Paulina Przybysz oprócz roli żony i matki jest muzykiem na pełnym etacie. Jeszcze niedawno uczestniczyła w projekcie Morowe Panny, obecnie wraz z pozostałymi członkami zespołu SISTARS pracuje nad nowym wydawnictwem (który ponoć ma cechować się piosenkami śpiewanymi w naszym ojczystym języku) oraz pod szyldem RITA PAX pracuje z muzykami, z którymi do tej pory nie miała okazji pracować. Jestem bardzo ciekawa, co z tego wyjdzie. Jednak nie pozostaje mi nic innego, niż grzecznie czekać, aż na sklepowych półkach ukaże się świeży krążek z udziałem Pinnaweli.

Dzisiaj, czyli 12 września Paulina Przybysz obchodzi urodziny. Zdaję sobie sprawę z tego, że nie jest już tą nastolatką, która wraz z Natalią tworzyła „Siłę sióstr”, dlatego życzę jej wszystkiego co najlepsze, wielu inspiracji, nieustającej miłości do życia i muzyki oraz pociechy z dzieci.

środa, 5 września 2012

Słodko-kwaśna strona komercyjnego radia

Wielokrotnie zdarzyło mi się narzekać na nasze rodzime komercyjne stacje radiowe. Oczywiście nie wszystkie. Przypuszczam, że większość muzykoholików zgodzi się ze mną, iż w stacjach typu Radio Zet, RMF FM czy też ESKA wałkowane są w kółko te same utwory. Tak jakby w bazie muzycznej oprócz 10 hitów lata (czy też innej pory roku) nie było innych piosenek. W dodatku są to piosenki zagraniczne. Osobiście wolę odpocząć przy muzyce z wokalem anglojęzycznym, ponieważ język ten jest o wiele bardziej melodyjny. Jednak wciąż jest mi za mało naszego ojczystego języka, mimo że KRRiT jasno określa, iż przez co najmniej jedną trzecią czasu antenowego w miesiącu stacje radiowe muszą emitować takie utwory, z czego większość w porze dziennej. W rzeczywistości dzieje się inaczej, ponieważ stare dobre polskie piosenki mamy możliwość usłyszeć szczególnie w nocy (między 23:00 a 05:00).

Musiałam opuścić granice Polski, by przekonać się, że wspomniane wcześniej stacje radiowe nie są aż takie złe. Przebywając tysiąc kilometrów od domu i pracując 9h dziennie, jestem zmuszona do słuchania holenderskiego radia. Nie raz i nie dwa razy miałam ochotę zaopatrzyć się w stopery i delektować się błogą ciszą. Zastanawiam się, jakim słowem mogę określić puszczaną muzykę w kraju słynącym z wiatraków. Jedyne, co przychodzi mi na myśl, to KASZANKA. Oprócz sezonowych pseudo hitów autorstwa Pittbula, Rihanny czy też innych gwiazdek, można usłyszeć za razem "Czeczerecze" jak i piosenki z pogranicza jazzu, soulu i r&b. Mówiąc kolokwialnie: pomieszanie z poplątaniem. 

Najciekawszą piosenką (a zarazem najbardziej znienawidzoną przeze mnie) jest utwór pt. "Milion Voices". Zastanawiam się jednak, skąd ten tytuł, skoro motywem przewodnim piosenki są samogłoski. 




Trudno uwierzyć, że po około 30minutach w takich rytmach na antenę wchodzi utwór Johna Legenda "Save Room", czy też "Angel" Alanis Morissette, a także w ogóle nie puszczanego w Polsce Johna Mayera. Z olbrzymią ochotą skupiłabym się na puszczanych piosenkach w holenderskim radiu i zrobiła coś na wzór studium przypadku. Jednak obowiązki wzywają i moją uwagę skupiam na innych czynnościach. Zainteresowanym polecam włączyć na kilka godzin Radio Slam FMQ-Music lub SkyRadio.

Reasumując, o gustach się nie dyskutuje, ale życzę każdemu, by słuchając radia doświadczył ukojenia i mógł w pełni się zchilloutować.

niedziela, 2 września 2012

Islandzki skarb - Sóley



Jeszcze dwa dni temu padał deszcz. Było szaro i ponuro. Tak też było u mnie w pokoju i w moich słuchawkach. Nie wpadało za dużo światła; tak jakby słońce w ogóle nie wzeszło. Wesołe melodie gdzieś umknęły. W drzwiach stanęła Soley, a ktoś za nią wtaszczył pianino. Tak się poznałyśmy. Okularnica z dziwnie wymalowaną twarzą zaczęła śpiewać, a ja znalazłam się na jakimś dzikim pustkowiu.

Niedokończone dźwięki, głębokie, ponure pianino, hipnotyzujący, ale ciepły wokal tworzą całość magiczną, jakby oderwaną od świata. Szepty, świsty, czasem spazmy pianina i pozytywki w tle. Nie ma mowy, by płyty przesłuchać na szybko, bo zwyczajnie się nie da. Muzyka nie daje odejść, będzie brzmiała gdzieś tam z tyłu głowy.
Gdy padły pierwsze akordy, zamknęłam oczy. Nigdy nie byłam w Islandii i istnieje duże prawdopodobieństwo, że nigdy się tam nie pojawię. Internetowe zdjęcia są niczym wobec tego co pokazała mi Sóley. Zimno, szarość przestały być złe; zobaczyłam ich piękno. W większości utworów nie zauważyłam konkretnego końca; piosenki urywają się. Przez to czuć niedosyt i chce się więcej i więcej.

Nie słuchajcie tego skarbu w pospiesznej przerwie na kawę czy podczas szybkiej jazdy samochodem do pracy. Zamknijcie się w pokoju, wyłączcie telefon i zgaście światło. Zwolnijcie na moment. 

Droga Soley, oddaję parasol i dziękuję za podróż. Tam tak bardzo padało …
Jeden z moich ulubionych utworów "About Your Funeral"

Artysta : Sóley
Album : "We Sink "
Premiera : w USA - wrzesień 2011, w Polsce - maj 2012
Ocena : 9/10

czwartek, 30 sierpnia 2012

Październik należy do Ellie

Muzyka electro to coś, co nie kojarzy mi się zbyt dobrze. Zupełnie jak pop. W elektro za dużo syntetycznych, trujących klawiszy, a w popie różowego, piszczącego plastiku. Z pierwszego skojarzenia obydwa te słowa nie zyskują mojej sympatii. Co się stanie, gdy dwa okropne terminy połączymy w jedno wyrażenie? Electro-po ? Niespodzianka. Powstanie coś wspaniałego, co udowodniła mi Ellie Goulding. 

Ma dwa profile na Youtube i suma wyświetleń do klipu „Starry Eyed” z debiutanckiego albumu „Lights” to ponad 32 miliony. Samo „Lights” znalazło się wśród 100 najlepszych płyt europejskich Billboard. Ellie operuje aksamitnym, bardzo wysokim głosem, który wspaniale komponuje się z energicznymi rytmami. Gitara, na której nauczyła się grać jako nastolatka, również ma swój udział w tworzeniu utworów, którym nadaje niezwykłej delikatności. Absolutnie nie sprawia to mdłości, ponieważ słodki głos nie musi oznaczać cukierkowego, przesłodzonego wycia do mikrofonu. Słodycz współgra z tanecznymi rytmami. Wystarczy wspomnieć cudowną choreografię Anthonego Kay’a do wspomnianego już utworu Starry Eyed”. (Fani You Can Dance na pewno wiedzą o czym mówię.)

Już za ponad miesiąc, bo 8 października wyjdzie jej kolejny album „Halcyon” wytwórni Polydor. Do tego czasu możemy cieszyć się singlem „Anything Could Happen”.

   

 Zapowiedź Zimorodka brzmi wspaniale i ja już nie mogę się doczekać. Gdy tylko album wyjdzie, obiecuje recenzję. Wyczekujcie!

 

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Jessie Ware - "Devotion" (2012)


Gdy przeczytałam recenzję „Devotion” ( bardzo przychylną) pomyślałam sobie – recenzja mi się podoba i w sumie mnie zachęca. Sprawdzę więc kim jest Jessie.” Jak postanowiłam, tak uczyniłam i rozpoczęłam inwigilowanie Internetu. Artykuły i zapowiedzi o niej, zaczęły mnożyć się niczym koty w marcu, a ja poczułam lekkie zażenowanie, że jeszcze jej nie słyszałam. Myślę jednak, że niedbałość tę można mi wybaczyć, ponieważ jest ona chwilowa (to tak w nawiasie).


A teraz kilka szczegółów: Jessie Ware to 27-letnia Brytyjka. Podobno bardzo wstydziła się śpiewać, dlatego zajęła się dziennikarstwem sportowym. Później jednak zaczęła podśpiewywać w chórkach, gdzie przełamała się i pozbyła wstydu. Aktualnie koncertuje w Wielkiej Brytanii, a w Polsce wystąpiła na tegorocznym Opener’ze. Nieźle.

Wokal brzmieniowo pachnie mi trochę Mariah Carey zwłaszcza w utworze „Sweet Talk”. „Wildest Moments” już wchodzi w eter i zapewniam, że długo z niego nie wyjdzie.

Portal Onet zapowiada, że Ware na pewno znajdzie się w czołówkach wielkich podsumowań muzycznych  2012 roku. Ja powiem inaczej : nie przesadzajmy, lecz zwróćmy uwagę. Płyta „Devotion” z pewnością zostanie wyróżniona, ponieważ Jessie urzeka swoim ciepłym lecz zdecydowanym głosem, a jej pop, który nazywam ambitnym niesie w sobie coś pozytywnego. Utworów słucha się z przyjemnością, lecz wydaje mi się że tylko wytrawne uszy zrozumieją styl w jakim obraca się Jess. Reszta będzie jej słuchać, bo „poleci w radiu”. I przeczuwam, że media zachłysną się nawzajem swoimi recenzjami, każdy ogłaszając tę płytę „najlepszą” powodując, że Jessie usłyszymy 15 razy jednego dnia.

Sprawdzić „Devotion” jednak warto, ponieważ to debiut Jess, a debiuty zawsze są niezmiernie ciekawe.I chociaż nie są to jej pierwsze występy, dorobiła się czegoś o czym śpiewał kiedyś Ginuwine : " my own CD".

Przed Państwem teaser albumu, na zachętę: 

poniedziałek, 4 czerwca 2012

Pandy lubią muzykę

Nie trzeba mieszkać w Opolu, by wiedzieć, że miasto to jest stolicą polskiej piosenki. W miniony weekend, jak co roku, odbył się Krajowy Festiwal Piosenki Polskiej. Była to już 49. edycja najważniejszego w naszym kraju festiwalu. My - Opolanie powinniśmy być z tego dumni. Smutne jest jednak to, że tylko raz do roku miasto ożywa, ma się wrażenie, że nawet mury budynków uśmiechają się do przechodniów. 


Lecz w sobotę 2 czerwca 2012 roku Opole żyło podwójnie. W Amfiteatrze miejsce miał drugi dzień festiwalu (m.in. koncert SuperJedynki). Także "płuca miasta", czyli wyspa Bolko na jednej ze swoich polan zagościła muzykę. I to nie byle jaką - niekonwencjonalną, undergroundową i dopiero startującą w wielkim światku nut i dźwięków. Mowa o PanDa Art Festival - Picnic Edition


Ideą organizatorów, czyli Stowarzyszenia "PanDa Art" jest zainteresowanie muzyką mniej znaną, której nie usłyszymy w stacjach komercyjnych. Festiwal ten miał charakter alternatywy dla KFPP w opolskim Amfiteatrze. Przed zgromadzonymi na Polanie Rycerskiej wystąpili zarówno muzycy związani z Opolem: Piotrek Zioła, Ifi Ude, 740 Milionów Oddechów, Rubin 714, jak i z innych miejscowości: Marcelina, Last Blush, Rubber Dots oraz Games People Play. 

Osobiście uważam, że w Opolu nie ma zbyt wiele podobnych imprez kulturalnych, dlatego też nie mogło zabraknąć mnie na tym wydarzeniu. Wraz z redakcyjnymi koleżankami Igą i Asią rozmawiałyśmy z kilkoma artystami. 

Rozmowa z Ifi Ude:



Rozmowa z Piotrkiem Zioła:



Rozmowa z Marceliną:

   

Wywiady są dostępne również na stronie Radia Emiter .

Zapraszam również na stronę Gazety Studenckiej, gdzie można obejrzeć galerię zdjęć z pierwszej edycji PanDa Art Festival: GALERIA

poniedziałek, 28 maja 2012

Piastonaliowa SOFA

Studia - piękny okres. Niektórzy mówią, że przez cały rok trwają wakacje, jedynie pod koniec obu semestrów ma się miesiąc wyjęty z życia. Ja troszkę inaczej do tego podchodzę. O ile początkowo moje studiowanie miało charakter czynny (mam na myśli systematyczność, obecność na wszystkich wykładach itp.), o tyle teraz wszystko zostało wywrócone do góry nogami. Jednak ja nie o tym. Tutaj MUZYKA jest najważniejsza :)

Tuż po premierze najnowszej płyty zespołu SOFA na blogu można było znaleźć post pełen rozżalenia i zawodu. Tak. Początkowo "Hardkor i disko" nie przypadł mi do gustu. Jednak z każdym kolejnym odtwarzaniem tego krążka, zaczynałam rozumieć, dlaczego muzycy z Torunia postanowili pójść tą drogą. Odświeżyłam sobie dość dokładnie poprzednie płyty i dostrzegłam, że ich muzyka stopniowo zaczęła ewoluować. Podobnie jak to miało miejsce z opolskim zespołem 740 Milionów Oddechów. Chłopaki (obecnie już dojrzali mężczyźni) początkowo tworzyli rocka a nawet coś w brzmieniach punkrocka. Lecz stopniowo ich muzyka zaczęła łagodnieć i obecnie grają fajne, żywiołowe ska. 

Z SOFĄ było inaczej. Pokochałam ich za ten chillout oraz delikatny, (odważę się nawet napisać) dziewczęcy wokal Kasi Kurzawskiej. Na pierwszej płycie "Many stylez" to ona grała pierwsze skrzypce. Jednak już na ich drugim krążku zatytułowanym "DoReMiFaSofa" delikatnie przed szereg zaczęli wychodzić Tomek i Iwo. Nawet same brzmienia nie były już połączeniem r&b, jazzu i soulu. Stopniowo zaczęła wkradać się elektronika. 

Zaczęłam o studiach, więc jeśli studia to i imprezy. W każdym akademickim mieście raz do roku organizowane są Juwenalia. Wszyscy opolscy żacy przez blisko tydzień tuż przed sesją kończącą semestr letni mogą pobawić się oraz zrelaksować na Piastonaliach. Sama osobiście najbardziej czekałam na ostatni dzień, czyli Alter Day. Wystąpili Gooral, Cool Kids of Death, Dub FX oraz właśnie SOFA. Wraz z koleżanką Asią miałam ogromną przyjemność przeprowadzić z nimi wywiad dla Radia Emiter.

Link poniżej :)







Ten oraz inne wywiady można znaleźć na piastonaliowej stronie Radia Emiter .

poniedziałek, 26 marca 2012

Królowej soulu śpiewajmy 'happy birthday'!

Troszkę spóźnione, ale liczą się intencje...

25 marca 1942 roku w Memphis na świat przyszło cudowne dziecko. Mając zaledwie 14 lat zadebiutowała na scenie muzycznej. Początkowo "skromnie", gdyż w chórze gospel. Jednak z czasem świat się o niej dowiedział.

Znamy ją z wielu przebojów. Kochamy. Cenimy. Podziwiamy.

Niewiele osób wie, że była matką chrzestną Whitney Houston. Była, gdyż jej chrześnica przedwcześnie opuściła ten świat. To dzięki niej cudowna Whitney śpiewała tak jak śpiewała. W końcu nie każdy może mieć taką matkę chrzestną! 

Piękna Aretha Franklin świętowała wczoraj swoje 70. urodziny. Jednak The Queen Of Soul nie myśli o skończeniu kariery. Ma w planach w tym roku wydać kolejną płytę.

Nie będę się rozpisywać i dzielić z Wami moim zachwytem. Wątpię, by wśród nas był ktoś, kto nie słyszał jej największych przebojów jak m.in. "Respect" czy "I Say a Little Prayer".

Osobiście uważam, że ten utwór w najlepszy sposób wyjaśnia kim jest, jak i o czym śpiewa jedyna i niepowtarzalna królowa soulu:


niedziela, 18 marca 2012

Nie taki chór straszny jak go malują

O akademickim chórze "Dramma Per Musica" rozmawiałam z Panią Dyrygent, dr Elżbietą Trylnik.

Ewelina Machacka: Jak zaczęła się historia akademickiego chóru na Uniwersytecie Opolskim?
Elżbieta Trylnik: W 1980 roku założyłam chór akademicki. Na początku był to chór żeński, a po 13-stu latach przerodził się w chór mieszany. I tak już 32 lata prowadzę ten zespół.
EM: Ilu obecnie członków liczy chór?
ET: Około 70 osób.
EM: Czy chór jest otwarty na "nowe głosy"? Istnieje duże zainteresowanie członkostwem w "Dramma Per Musica"?
ET: Tak, dużo osób przystępuje, tylko nie każdy wytrzymuje. W tym roku około 30 osób się wykruszyło.
Bo wszyscy chcą, by było łatwo, szybko i przyjemnie. Ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, że to jest bardzo ciężka praca. 
Źródło: nto.pl
EM: Jak często odbywają się próby chóru?
ET: Średnio 2-3 razy w tygodniu.
EM: Gdzie wszyscy chórzyści spotykają się, by poćwiczyć?
ET: Budynek przy ul. Oleskiej w sali 154, bądź 194.
EM: Które osiągnięcie chóru uważa Pani za najważniejsze?
ET: Co chwilę jest jakieś osiągnięcie i ono jest w danym momencie najważniejsze, przyćmiewa wtedy wszystkie inne. Nie ma takie jednego, unikalnego.
EM: Wiadomo, że oprócz okazjonalnych wystąpień "Dramma Per Musica" żyje swoim życiem. Jak ono wygląda?
ET: Bierzemy udział we wszystkich uroczystościach związanych z Uniwersytetem Opolskim. Obok tego zawsze mam jakiś plan, by zespół się rozwijał. Wybieram więc określony program, potrzebny po to, by zespół dojrzewał razem z tym programem. I wtedy mam okazję pokazać go nie tylko na uczelni, lecz także gdzieś w Polsce. Cały region dowiaduje się wtedy, że jest zespół akademicki.
EM: Jak odniesie się Pani do Orkiestry Politechniki Opolskiej?
ET: Nie odniosę się, ponieważ sama nazwa mówi, że jest to orkiestra Politechniki. I ich muzyka idzie raczej w stronę "big bandu".
EM: Jednak istnieje współpraca między chórem akademickim Uniwersytetu Opolskiego i Orkiestrą Symfoniczną Państwowej Szkoły Muzycznej I i II stopnia w Opolu.
ET: Oczywiście. Jeżeli jest taka jedna dobra orkiestra młodzieżowa, to się sięga po to, co jest. W dodatku przyjaźnię się z ich dyrygentem. Cały świat opiera się na przyjaźni. 
EM: Z jakimi problemami boryka się "Dramma Per Musica"? O ile oczywiście takie są. Czy zawsze można liczyć na pomoc uczelni?
ET: Zawsze są jakieś problemy, ale ja sama je rozwiązuję. Jestem taka Zosia Samosia. Nie wyobrażam sobie, żebym miała pójść do kogoś i prosić, żeby rozwiązał jakiś tam mój problem - czy muzyczny, czy personalny.
EM: Z okazji 25-lecia chóru została wydana płyta. I to  (mówiąc kolokwialnie) nie byle jaka płyta, gdyż składała się z 3 krążków. Kto był inicjatorem tego pomysłu i jak wyglądały prace nad nagraniem repertuaru "Dramma Per Musica"?
ET: Ponieważ pracuję również w Radiu Opole, jest mi łatwiej to zrealizować. Przez wszystkie lata i liczne koncerty nagraliśmy mnóstwo utworów, więc skoro była możliwość wydać płytę zespołu, to dlaczego by tego nie zrobić? Następnie z okazji 30-lecia istnienia chóru na rynku ukazała się kolejna płyta.
Źródło: www.radio.opole.pl
EM: Z jakim repertuarem koncertuje chór? Czy są to typowe klasyczne utwory, czy też może próba ujęcia nowoczesnej muzyki?
ET: Nie, to nie jest próba. Tak robią wszystkie zespoły na całym świecie. Po prostu Opole nie odstaje od świata. To jest norma. Żeby zespół się rozwijał, to muszą być śpiewane utwory w różnych stylistykach. Od muzyki dawnej, do jazzu. Musi być coś dla publiczności, coś dla mnie i coś dla chóru. 
EM: Czy mogłaby Pani opowiedzieć jakąś śmieszną sytuacją, anegdotką?
ET: Tych sytuacji było właśnie bardzo dużo, więc gdybym musiała opowiedzieć jakąś historię, to trwałoby to bardzo długo. Nie ma takich anegdotek na 2 sekundy.
EM: "Dramma Per Musica" istnieje już od 32 lat. Tak więc który rok uważa Pani za najbardziej owocny?
ET: W każdym roku coś się dzieje. Każdy rok do czegoś zobowiązuje i realizuje się wtedy zamierzony program.
EM: Jakieś plany na najbliższą przyszłość? Kiedy znów można usłyszeć śpiewaków z Uniwersytetu Opolskiego?
ET: Teraz program a capella i Święto Kwitnących Azalii na zamku w Mosznej, 3 czerwca 2012 roku. 
EM: I tam występujecie już cyklicznie?
ET: Nie, nie cyklicznie, a gdy tylko nas zaproszą (śmiech).
EM: Dziękuję za rozmowę.
ET: Dziękuję.

Kilka słów o chórze akademickim:

poniedziałek, 12 marca 2012

Siedzę przy SOFIE i nie piszę licencjatu

Czas nagli, a ja nie potrafię się zmotywować. Od jakiegoś czasu siadałam do tego, by umieścić kolejny wpis na blogu. Jednak co chwilę coś kradło moją uwagę, a co najważniejsze - mój czas. Lecz nie, nie! Nie jestem aż tak zajęta. Żyjemy w XXI wieku - erze cyfryzacji, więc mnie jak i moim rówieśnikom Internet i wszelkie jego cuda nie są obce. Możecie się zastanawiać, po co piszę te głupoty. Przecież miał to być blog poświęcony muzyce. Tak więc wracam do tematu... (Ale wcześniej jeszcze kilka moich żali, zachwytów etc.)

Za trzy miesiące mam obronę na macierzystym kierunku. O! Właśnie na mej twarzy pojawił się uśmiech. Jak mogę o tej nieszczęsnej administracji mówić w ten sposób? No ale cóż... Taki jest stan rzeczy. Na uczelni już praktycznie nie pojawiam się (chwała ludziom za to, że wymyślili IOS i Pani Prodziekan, że mi go przyznała!). Ach, biedny ten mój licencjat. Napisane marne 5 strony, które i tak idą do poprawki. Z racji tego, że dysponowałam dzisiaj sporą ilością wolnego czasu, postanowiłam sobie, że w końcu ruszę palcem i choć przeczytam jedną książkę z literatury tematu. 

Ale nie, nie, nie. Jak tu się uczyć - pff! uczyć, czytać jedynie - w kompletnej ciszy? 

SOFA. Oczywiście nie mówię tu o meblu służącym do siedzenia (choć nie pogardziłabym tym rodzajem kanapy w moim opolskim pokoju), lecz o polskim zespole. Zespole, o którym śmiało mogłam powiedzieć, że według mnie jest jednym z lepszych na naszym rynku muzycznym. Ktoś może się zdziwić, co ja piszę, bo po raz pierwszy słyszy, że taki zespół istnieje. No tak, do mas to on nie trafił. Ale ci, którzy gustują w podobnej muzyce, na pewno znają dotychczasową twórczość tych grajków. O SOFIE powinni też słyszeć fani Smolika czy Ostrego



I to właśnie dzięki powyższym muzykom zaprzyjaźniłam się z tym toruńskim zespołem. Już teraz nie pamiętam, który z nich jako pierwszy nas sobie przedstawił. Mimo wszystko sądzę, że był to Adam Ostrowski vel. O.S.T.R., gdyż słuchałam go namiętnie za czasów liceum. Tak, wtedy właśnie było to boom i wszyscy za nim szaleli, więc nie mogło być ze mną inaczej. Pamiętam jak bardzo byłam wściekła, gdy występował na opolskich Piastonaliach, a ja nie mogłam zostać po szkole w Opolu, gdyż następnego dnia z rana miałam sprawdzian z języka francuskiego. Tak więc biedna zaraz po godzinie 15-tej musiałam wracać do rodzinnego Niemodlina.

Kolejne bliższe spotkanie z SOFĄ to pierwszy rok na wspomnianej wcześniej administracji. Wtedy przyszły czasy na maglowanie znalezionej (w sekretnym pudełku brata) płyty Smolika "3". Od razu zakochałam się w utworze S.Dreams. To była miłość od pierwszego usłyszenia. Oczywiście na tym krążku jest więcej perełek, lecz ten numer najbardziej przypadł mi do gustu. Oprócz wspomnianej piosenki, w utworze CYE, który był singlem, można usłyszeć piękny głos wokalistki zespołu SOFA - Kasi Kurzawskiej.


Nie zaczynałam jednak tego wpisu, by pisać o starych piosenkach. Zmotywowałam się, zaparzyłam sobie zieloną herbatę i z książką w ręce wskoczyłam do łóżka. Uprzednio włączyłam sobie najnowszą płytę omawianego zespołu. Świetną datę wybrała sobie SOFA na premierę czwartej już płyty. Mowa o 29.02.2012r. W tym dniu do wszystkich sklepów muzycznych w kraju nad Wisłą trafił krążek "Hardkor i Disko". Ogromnie wyczekiwałam chwili, gdy wreszcie po raz pierwszy od początku do końca przesłucham wszystkie znajdujące się na nim piosenki. Nawet moją drugą audycję Chilli Hour w Radiu Emiter poświęciłam temu zespołowi.

I co? Mówiąc kolokwialnie: KISZKA! O ile utwór promujący płytę (i nota bene noszący tę samą nazwę) po którymś z rzędu odsłuchaniu przypadł mi do gustu, o tyle o płycie jako całości nie mogę tego powiedzieć.  Liczy ona 11 piosenek, a tylko 3 mi się podobają. W złą stronę poszli muzycy (oczywiście moim skromnym zdaniem). Wcześniej SOFA była mieszanką jazzu, soulu, hip-hopu, r&b i funku. Teraz jest to kaszanka składająca się w głównej mierze z muzyki elektronicznej (choć i nawet nie wiem, czy nią jest). Piosenka "ADHD" - ajj... nawet nie wiem, jak to skomentować. Chcieli poeksperymentować z dub stepem chyba. Z resztą nie wiem, więc nie wypowiadam się.

Już podsumowując, miałam pisać pracę licencjacką, ale najnowszy krążek jednego z 'lepsiejszych' polskich zespołów tak mnie rozżalił, że napisałam ten oto elaborat. Tym, którzy wytrwali i przeczytali post do końca, bardzo dziękuję. I w ramach tych podziękowań podzielę się najnowszym singlem SOFY - bo nim ci muzycy mogą się pochwalić.



poniedziałek, 27 lutego 2012

Jazz, kawa i papieros

Lubię dni takie jak ten. Mimo że na dworze jest jeszcze względnie zimno. Jednak rażące mnie promienie słoneczne, które docierają przez okno do mojego pokoju, poprawiają mi humor. Jeśli mam wtedy troszkę wolnego czasu, idę do kuchni zaparzyć kawę i gdy jest już gotowa, wracam do pokoju. Otwieram okno, siadam na parapecie i zapalam papierosa. Tak, wiem, że jest to głupi nawyk, ale papieros do kawy smakuje najlepiej. Do pełni szczęścia brakuje mi tylko JEJ - pięknej Diany Krall!

Nie bez przypadku użyłam przymiotnika piękna, gdyż ta kanadyjska wokalistka oprócz urody, może pochwalić się cudownym aksamitnym głosem. Uznawana jest za najlepszą współczesną wokalistkę jazzową i w pełni muszę zgodzić się z krytykami. 

O Dianie Krall dowiedziałam się zupełnie przypadkowo. W dodatku dość dawno, gdyż jeszcze w gimnazjum (okres, kiedy większość nastolatków przeżywa swój młodzieńczy bunt, który objawia się w różnoraki sposób - zaczynając od kłótni z rodzicami, farbowaniu włosów na przedziwne kolory, popadaniu w dziwne towarzystwo, na ucieczkach z domu kończąc). Wtedy znajomość z panią Dianą polegała głownie na wyszukiwaniu jej utworów w internecie, bądź pożyczaniu płyty od kolegi (który oczywiście ową płytę musiał potajemnie wykraść swojej mamie). Jednak pewnego dnia w klasie maturalnej, czekając na autobus, zawędrowałam do opolskiego Empika, gdzie już na wstępie zostałam bombardowana plakatami z Dianą Krall.

W 2009 roku kanadyjska jazzmanka wydała płytę Quiet Nights, która to zupełnie odmieniła moją wrażliwość muzyczną. Co prawda już wcześniej znałam twórczość owej pani, jednak utwory z tego krążka trafiły do mnie w 100%. Oczywiście nie jest to muzyka, którą słucha się 24/7. Jednak w chwilach, gdy mam gorszy dzień, bądź nie potrafię sobie poradzić z jakimś problemem (przeważnie błahym), wystarczy że włączę Quiet Nights, a wszystkie troski i problemy odchodzą w niepamięć, umysł staje się przejrzysty - można już funkcjonować na całego!

Nie będę rozpisywać się nad każdym utworem z ostatniej płyty Diany Krall. Jeśli ktoś po przeczytaniu tego posta uznał, że warto zapoznać się z twórczością owej blond piękności, na pewno nie będzie tego żałować. 

Postanowiłam napisać taką nietypową rekomendację, ponieważ w tym roku Diana Krall odwiedzi w końcu nasz kraj. W listopadzie zagra trzy koncerty (11 XI Warszawa, 15 XI Gdańsk, 16 XI Wrocław). Warto się wybrać na któryś z tych eventów, gdyż chillout gwarantowany!

niedziela, 26 lutego 2012

Pierwsze koty za płoty

No i była. Pierwsza audycja Chilli Hour już za nami. Przepraszam, że piszę z takim opóźnieniem, ale nie przywykłam dzielić się moimi spostrzeżeniami z innymi za pośrednictwem bloga. Mea culpa!

Na samym początku postanowiłam słuchaczom radia Emiter przedstawić twórczość sióstr Przybysz. Większość kojarzy te dziewczyny z zespołem Sistars i (według mnie) najlepszą ich piosenką "Sutra".

Jeśli chodzi jeszcze o zespół Sistars, to oprócz dziewczyn śpiewał w nim również Bartek Królik, który obecnie współpracuje z różnymi muzykami oraz samodzielnie tworzy pod szyldem PLAN B. Ale wróćmy do głównego wątku, czyli sióstr Przybysz.

Jednak po 2006r. kiedy to nastąpiło rozwiązanie zespołu, każda z sióstr zaczęła pracować nad karierą solową. Tak więc Natalię znamy jako Natu, zaś by posłuchać Pauliny, należy w sklepach muzycznych pytać o Pinnawelę. Obie wydały już po dwie płyty, które nie są zamknięte w jednym gatunku muzycznym. Utwory dryfują pomiędzy jazzem, soulem, a w przypadku Natu czuć krztę muzyki afrykańskiej (głównie afrobeat).

Z racji tego, że audycja już się odbyła, o czym wspomniałam na wstępie, stwierdziłam, iż nie będę dokładnie rozpisywać się o płytach Pinnawelii i Natu. W końcu ten blog nie polega tylko na recenzowaniu konkretnych wykonawców. Głownie będą się tutaj pojawiać zapowiedzi kolejnych audycji Chilli Hour, a także różne ciekawostki (koncerty, nowe płyty, teledyski itp.).

Już na samo zakończenie chciałabym tylko wspomnieć o tym, że obecnie Natalia i Paulina Przybysz są w ciąży i postanowiły poczekać z nagrywaniem kolejnych płyt. Mimo wszystko nie dadzą o sobie zapomnieć, ponieważ wraz z wiosenną ramówką TVP rusza kolejna edycja programu muzycznego "Bitwa na głosy", w którym wraz ze swoją drużyną będą walczyć o wygraną.

niedziela, 19 lutego 2012

Czas start!

Po ciężkim tygodniu każdy marzy o chwili wytchnienia i odpoczynku. Receptą na to będzie audycja Chilli Hour, którą można usłyszeć na antenie studenckiego radia Emiter. Wszystkich, którzy nie wiedzą, co zrobić w piątkowe popołudnie, zapraszam do włączenia www.radioemiter.pl po godzinie 17:00.